Koszmar z ulicy Długiej

5/5 - (1 vote)

Po wywiadzie, w którym rozmawiałem z obywatelką Iranu, otrzymałem sporo próśb o zamieszczenie go na różnych serwisach. Ponoć się podobał. Zapraszam zatem do przeczytania kolejnego wywiadu, również z dziewczyną, również z innego kraju, ale za to z innego kontynentu. Rozmowa z Angelą Appiagyei, obywatelką Ghany.


Półtora roku temu przylatujesz na studia do Polski, stawiasz pierwszy krok i co myślisz?

Straszny chaos, nie wiedziałam, co się dzieje! W sumie było nas troje, przyleciałam wraz z dwiema innymi osobami z Ghany, ale one studiują we Wrocławiu. Mieliśmy polskiego przewodnika, ale i tak było straszne zamieszanie. W tym zamieszaniu bez pytań wykonywaliśmy polecenia: zrób to!, podejdź tutaj!, połóż walizki tam!

No i spróbowaliśmy pierwszy miejscowy posiłek – bigos – gdzieś na Centralnym .Nie wiem czy to miejsce jeszcze istnieje. Ale nie było łatwo – zamawialiśmy beznadziejne jedzenie, nie wiedzieliśmy gdzie i co można kupić, nigdzie nie było napisów w jakimkolwiek języku obcym.

Mieszkałaś w akademiku?

Najpierw w hostelu, potem w akademiku. Moje dwie współlokatorki były dla mnie wtedy bardzo pomocne. Czasem jedna z nich gdzieś mnie zabierała, na przykład poza miasto żeby pokazać mi różne polskie tradycje. Tam też jadłam dobre polskie jedzenie, w Warszawie o to ciężko. O, wasze sałatki są świetne! Wasze jedzenie nie jest moim ulubionym, ale jest niezłe. Nie rozumiem więc ludzi, którzy wybierają się na Kabaty, czy Wilanowską tylko po to, żeby kupić afrykańskie jedzenie.

Jak odebrałaś nowe środowisko?

Z Polakami często niełatwo nawiązać jakąś dłuższą konwersację. Musisz się z nimi napić! Bywają strasznie spięci, wciąż powtarzają: „przepraszam za mój angielski”. Chyba trudno jest prowadzić płynną konwersację w drugim języku, ale to też jest powód, dla którego postanowiłam się nauczyć polskiego. To powinno trochę pomóc. No, ale i tak trzeba się z nimi napić – tego się chyba nie da ominąć!

Łatwo jest zaprzyjaźnić się z Polakami?

Są tutaj bardzo widoczne linie oddzielające relacje z innymi. Masz kumpli, kumpli do piwa, na imprezę, jedną jedyną osobę, która jest najlepszym przyjacielem. Nie jestem do tego nawykła, w Ghanie rozmawia się i spędza czas ze wszystkimi znajomymi. To wszystko jest takie trochę formalne. Polacy w ogóle są bardzo formalni, w szczególności, jeśli rozmawiali z kimś tylko raz czy dwa. Czasami trudno wyczuć, kiedy można sobie z nimi pozwolić na trochę szaleństwa.

Co w Polsce jest dla Ciebie najtrudniejsze?

„Długa”. To ulica, przy której mieści się wydział do spraw cudzoziemców. To jest prawdziwe piekło! Biurokracja u nich to chyba jakaś tradycja – pięć miesięcy zajęło mi zdobycie karty pobytu. Tak naprawdę otrzymałam ją dzień przed powrotem do domu, taki prima aprilis. Nie dają tam pełnych informacji, chyba że się konkretnie o nie zapyta.

Miałaś jakiegoś tłumacza?

Nie. Jeśli się zna angielski, to jest to możliwe, ale trwa dziesięć razy dłużej. Nie rozumiem, to przecież jest urząd imigracyjny, więc urzędnicy powinni znać jakieś języki obce. Są ponoć ludzie, którzy są w stanie rozmawiać z Rosjanami, Ukraińcami czy Izraelczykami, ale dlaczego nie ma tam nikogo znającego przyzwoicie angielski? Na szczęście w tłumaczeniu przychodzących pism i wymogów pomogli mi znajomi, oraz „Aleja 3 Maja”. Tam mieści się organizacja pomagająca cudzoziemcom spoza Unii Europejskiej.

A czy w sytuacjach codziennych miałaś jakieś trudności?

Tak, ciągle wpadałam w jakieś kłopoty. Nie wiedziałam na przykład, że trzeba kupić bilet – myślałam, że wystarczy wejść do autobusu i można jechać. No i pojawił się… mówimy na niego „proszę bilety”. Byłam z koleżanką, która spytała mnie: gdzie jest twój bilet? Ja na to: muszę mieć bilet? Na szczęście koleżanka miała. Teraz w ogóle „proszę bilety” mówią po angielsku!

Innym razem spóźniłam się o dzień przy składaniu corocznego podania o przedłużenie pozwolenia na pobyt. Myślałam, że nie zrobią mi z tego powodu żadnych problemów, ale okazało się, że jeśli nie wyjadę, to zostanę nielegalnym imigrantem. No i musiałam wyjechać do Berlina, złożyć wniosek o wizę na trzy miesiące, potem w Polsce znowu podanie o kartę pobytu.

Nawet przechodzenie przez ulicę bywa problemem. Jestem spóźniona, samochody stoją, więc nie wiedziałam, że nie wolno iść na czerwonym świetle. Na środku przejścia zatrzymała nas straż miejska i wytłumaczyła, że – nawet, jeśli nic nie jedzie – trzeba stać. Prawie dostałam 500 złotych mandatu!

W Ghanie nie ma takich zasad?

Są, ale w zasadzie same dla siebie. Nigdy nie widziałam znaków stopu, każdy po prostu robi to, co powinien i troszczy się o siebie. Jak trzeba przejść przez ulicę, to wystarczy zwyczajnie podążać za tłumem. Inni stoją – to i ja. Idą – wtedy ja też.

Ale tu wszystko jest strasznie uporządkowane. Od tej godziny do tamtej muszę robić to. Potem tamto. Wciąż przebija się jakaś rutyna, Polacy nie są spontaniczni. Byłam na uniwersytecie w Ghanie przez dwa lata i wykładowcy nie naciskają tak na obecność, jak tutaj. Jeśli muszą to będą mówić do ławek i krzeseł. Nie ma też zajęć obowiązkowych, można wybrać to, co się chce.

Zauważasz jakieś inne różnice?

Tutaj życie jest bardziej prostolinijne. W Ghanie wciąż patrzy się na innych pod kątem tego, co się posiada. Tutaj nawet nie trzeba mieć samochodu. W kraju jak miałam swój, każdy miał wtedy jakiś taki dziwny respekt!

W ogóle w Polsce jest jakieś powiązanie między pogodą, a nastrojem. Jest brzydko za oknem – Polacy są w złym humorze. Tak przynajmniej myślałam na początku, teraz widzę, że to też zależy od danej osoby. Ogólnie Polacy są bardzo mili, jedyne nieprzyjemne sytuacje miałam z nietrzeźwymi, którzy ciągle mają do mnie jakieś komentarze.

Jak już ukończysz studia to zostaniesz w Polsce?

Nie, wolę wyjechać do Stanów. Tutaj tak strasznie trudno jest otrzymać wizę! Poza tym chcę zrobić doktorat – w Polsce zasady rekrutacji czy przebiegu takich studiów są strasznie niejasne, a jednocześnie niesamowicie sztywne. Myślę, że łatwiej będzie po prostu przenieść się do Ameryki.

Wujek Dobra Rada

Wiedza odnaleziona na blogu brt12.eu

Dodaj komentarz