Science-fiction

5/5 - (3 votes)

Wydaje się, że nauka rozwija się coraz szybciej. W mediach co rusz słychać o nowych, przełomowych badaniach. Często jednak dziennikarze nie wiedzą o czym piszą, naukowcy oszukują samych siebie, a my w to wszystko wierzymy.

Amerykańscy naukowcy odkryli…

Kupujemy w kiosku gazetę i zaglądamy na jedne z ostatnich stron – chcemy poznać kolejne osiągnięcia ludzkości w nauce. Czytamy: Naukowcy z Uniwersytetu … w … odkryli, że … ma wpływ na … . Jest to rewolucja w dziedzinie … , która rzuca nowe światło na … . Być może już za kilka lat … odmieni nasze życie. Przez chwilę wyobrażamy sobie jak świat będzie wówczas wyglądał, zastanawiamy się nad tym jak szybko rozwija się nauka i wracamy myślami do codzienności. Z czasem zapominamy o tym, co przeczytaliśmy – o fikcji, w którą właśnie uwierzyliśmy.

Pisałem o podróżach, pisać będę o nauce

Redaktorka jednej z największych ogólnopolskich gazet powiedziała mi kiedyś, że zna w Polsce tylko jednego dziennikarza, który pisze na tematy naukowe w czasopismach nienaukowych, samemu mając w tej dziedzinie wykształcenie. Owszem, brak wyższego wykształcenia w danej dziedzinie wcale nie musi oznaczać, że ktoś nie ma na dany temat pojęcia. Sam znam świetnych ekspertów, którzy rozległą wiedzę w danej dyscyplinie zdobyli we własnym zakresie.

Problem leży jednak w tym, że w codziennym dziennikarskim zgiełku mało kto ma jeszcze czas na zgłębienie tak ahumanistycznych dziedzin jak statystyka, matematyka, metodologia badawcza czy choćby stylów publikacji naukowych (np. APA, AMA, czy ACS). Pośpiech przed kolejnym wydaniem też tu nie pomaga.

Ile masła w maśle

Zanim przejdę do nauki, poruszę legendarną już wpadkę jednej z dziennikarek, która niegdyś na łamach Gazety Wyborczej oburzała się: W (maśle – red.) Śmietankowym Warmii tłuszczu co prawda 73%, ale nie podano, czy na 100 g, czy na całą kostkę, czyli na 200 g. Z Łaciatym to samo. Napis głosi: minimum 82% tłuszczu. Ale na ile? Nie podano. Masło Stołowe z Sokołowa Podlaskiego – 73,5% tłuszczu. Znów nie wiemy, czy na 100, czy na kostkę. Zwyczajowo na opakowaniach podaje się ilość tłuszczu na 100 gramów, ale konsument ma prawo tego nie wiedzieć.

Od razu uprzedzam, że w pełni się z tą panią zgadzam – konsument jak najbardziej matematyki znać nie musi. No chyba, że skończył już drugą klasę gimnazjum, wówczas zszokowany podrzeć może swój podręcznik.

Podobnie jest niestety, gdy w artykułach ekonomicznych zasypywani jesteśmy przeróżnymi średnimi: np. wieku lub wynagrodzenia. Jeden z dziennikarzy wspomina na końcu artykułu: Autorzy raportu zwracają ze swojej strony uwagę, że podawane średnie wynagrodzenia wielu osobom mogą wydawać się zawyżone. A to z tego względu, że ok. 70 proc. Polaków zarabia poniżej przeciętnej.

W tym momencie czytelnik – całkiem zasadnie – może dojść do wniosku, że cały przeczytany przez niego artykuł nie oddaje rzeczywistości. W uproszczeniu, jeśli siedmiu pracowników zarabia miesięcznie po 2 tys. zł, a trzech dyrektorów po 15 tys., to średnio każdy w firmie otrzymuje prawie 6 tys. zł. Stąd rzeczywistość często bardziej oddaje mediana, która jest o wiele bardziej odporna na wartości ekstremalne, a w wielu przypadkach jeszcze przydatniejszą okazać się może wartość modalna. Tylko nie znam dziennikarza, któremu przeszłoby to przez pióro.

Czytam i nie rozumiem

Jestem jednak optymistą i chcę wierzyć, że dziennikarz, który przechodzi do działu naukowego opanował już matematykę na poziomie liceum. Być może spędził trochę czasu czytając doniesienia naukowe, rozmawiał kilka razy z jakimś naukowcem, może nawet przeczytał kilka prac. Okazuje się jednak, że dla wielu dziennikarzy przebrnięcie w publikacji naukowej przez abstrakt i wstęp jest na tyle męczące, że od razu przechodzą na koniec – prosto do wniosków.

Stąd też czytamy o sensacyjnych wynikach eksperymentów przeprowadzonych na zaledwie kilku osobach. Bo przecież skąd dziennikarz ma wiedzieć jakiej wielkości powinna być próba, skoro sami naukowcy się o to spierają? Na przykład przeprowadzenie badania przy pomocy fMRI (wyspecjalizowana odmiana rezonansu magnetycznego) na 30 osobach to koszt około 250 tys. dolarów. Przez to takie badania są często skrupulatnie kontrolowane przez sponsorów. Ale już przy zwykłych ankietach próba tej wielkości zazwyczaj nie powie nam nic.

Kolejnym elementarnym przykładem jest tak zwana wartość p, czyli prawdopodobieństwo, że otrzymany przez nas wynik nie jest przypadkowy. Jest to chyba jedna z najbardziej podstawowych rzeczy, na które trzeba zwrócić uwagę, gdy czytamy jakieś wyniki. W naukach społecznych często przyjmuje się, że wartość ta powinna być mniejsza od 0,05. Innymi słowy: szansa, że dany wynik uzyskano przez przypadek jest mniejsza niż 5%. W naukach ścisłych wartość ta powinna być jeszcze mniejsza, praktycznie równa zeru. Z tym jednak bywa różnie.

Po co to publikować?

Publikacja naukowa to u naukowca powód do dumy, choć nie zawsze. W tym roku rozmawiałem z naukowcami z kilkudziesięciu różnych dziedzin i niemal wszyscy potwierdzili istnienie produkcji śmieciowych publikacji.

Zaczyna się to od otrzymania grantu. Tajemnicą Poliszynela jest, że środowisko danej nauki bywa nieraz hermetyczne, recenzenci znają osoby składające wniosek, przez co jedni częściej otrzymują pieniądze, a inni rzadziej. Trzeba więc rozliczyć projekt, a naukowca ocenia się przyznając punkty. I tak na przykład gdy publikacje w języku angielskim zaczęły otrzymywać więcej punktów, postanowiono wydawać polskie czasopisma naukowe po angielsku. Często nikt ich nawet nie czyta i publikacje tam zawarte zazwyczaj nie trafiają do elektronicznych bibliotek (takich jak np. EBSCO). Nie ma więc ryzyka, że straci się twarz przed kolegami.

Dziennikarz piszący o nauce może oczywiście ograniczyć się do wyboru publikacji w prasie z tzw. listy filadelfijskiej, która określa prestiżowość czasopisma naukowego na podstawie ilości cytatów w pozostałych prestiżowych czasopismach. Ale i one nie są wolne od błędów.

Lista wstydu

Ostatnio słynnym przypadkiem jest prof. Diederik Stapel, holenderski psycholog społeczny. Gdy zdobył sławę w środowisku, przyznał się, ze sfałszował dane w 30 publikacjach, w tym również na łamach tak renomowanego czasopisma jak Science. Nie był on zresztą wyjątkiem, na liście wstydu znajdują się między innymi:

  • Hwang Woo-Suk, który również w Science przedstawił wyniki badań nad klonowaniem ludzkich zarodków. Dawało to ogromne nadzieje dla transplantologii, bowiem takie wyniki umożliwiałyby przeszczep organów bez ryzyka odrzucenia, leczenie białaczki, choroby Parkinsona czy Alzheimera. Gdy świat wymieniał go wśród kandydatów do Nagrody Nobla, okazało się że wszystkie dane zostały sfabrykowane, a 3 mln dolarów rządowych dotacji znikły w niejasnych okolicznościach.
  • James Vicary, którego publikacja spowodowała, że w wielu krajach zakazano stosowania reklam podprogowych, mimo że nie przeprowadził na ten temat żadnego badania, a dane (sic!) 40 tys. uczestników po prostu zmyślił.
  • Cyril Burt opublikował wyniki eksperymentu nad rozdzielonymi bliźniakami jednojajowymi. Wyniki, które idealnie potwierdzały opinie eugeników, że zdolności intelektualne nie są nabyte, lecz wrodzone. Wymyślił je samemu, a bliźniaki nigdy nie istniały. Dzięki temu objął jednak posadę brytyjskiego doradcy ds. edukacji i wprowadził test dla 11 latków, obowiązujący potem w Wielkiej Brytanii przez lata. Dzieci, które uzyskały wysoki wynik miały łatwy dostęp do najlepszych szkół, a dzieci z wynikiem niskim… miały pecha. Oszustwo wyszło na jaw dopiero po jego śmierci.
  • Klimatolodzy z Centrum Meteorologicznego Hadleya i Uniwersytetu Wschodniej Anglii oraz uniwersytetu w Kilonii fabrykowali dane mające potwierdzić istnienie globalnego ocieplenia, aby uzyskać większe dotacje z Unii Europejskiej (badania, które negują globalne ocieplenie takich funduszy nie otrzymują).
  • William Summerlin w szczególny sposób wykorzystał media lat ‘70. Wyniki jego badania miały dowodzić, że potraktowanie organów przed przeszczepem substancjami odżywczymi zmniejszały szansę na ich odrzucenie. Prasa dołożyła do tego informację, że udało się przeszczepić skórę białego dawcy czarnemu człowiekowi. Summerlin tej szokującej (jak na tamte lata) informacji nie sprostował, a mając przedstawić dowody, pokolorował myszki flamastrem. Niestety następnego dnia asystent czyścił ich skórę alkoholem i kłamstwo wyszło na jaw.

To w co wierzyć?

Skoro sami naukowcy oszukują się nawzajem, to jak możemy wierzyć coraz to bardziej sensacyjnym doniesieniom mediów? Owszem, większość informacji jest naprawdę rzetelna, ale liczba głupot wciąż zatrważa. Jedyną bronią przed nimi jest troska wydawcy o zatrudnianie profesjonalistów w danej dziedzinie. To często bywa jednak jeszcze większą fikcją, niż badania, o których nieraz czytamy. Szczęście, że po tygodniu i tak o nich nikt nie pamięta.

Wujek Dobra Rada

Wiedza odnaleziona na blogu brt12.eu

Dodaj komentarz